***
Najbardziej w wiośnie kocham te pierwsze promienie słońca, które wyganiają z domu wszystkich. Te pierwsze spacery po mieście w lżejszych ubraniach. Te wyjścia, kiedy to załatwienia, które sobie zarządzam nie są konieczne i dlatego właśnie takie miłe. Tak, jak na przykład te, że trzeba kupić kwiaty na stół albo że koniecznie, ale to koniczne potrzebuję świeżych warzyw i owoców, na już 😉
You know what I mean :))
Wtedy to najczęściej wyruszam na cieszyński rynek i na jego główną ulicę- Głęboką. Tam właśnie najczęściej zakwitają pierwsze sasanki, zawilce, pierwiosnki, krokusy i żonkile. Tam na jesień najszybciej spadają liście i starymi, dobrymi dłońmi są układane w piękne bukiety, tam najpierw pokazują się orzechy laskowe albo włoskie, już wyłuskane, żeby było nam łatwiej. W zimie to tam najlepiej kupować ciepłe rękawice z jednym palcem z prawdziwej wełny w pięknych, prostych kolorach.
Bo tam moi państwo przesiadują Staruszki.
Mają one wszystko, czego potrzeba na daną porę roku.
Wszystko to — te piękne bukiety, te orzechy, te chrzany, te jajka, wszystko to, jest z ich własnego ogródka. Pielęgnowane i wypieszczone, a potem skrupulatnie ułożone na koszykach, czeka na odbiór na ulicy Głębokiej.
I ja zawsze w tą wiosnę, w tą zimę, w tą jesień, biegnę tam, zobaczyć czym mnie tym razem zaskoczą. Chociaż produktów mają mało, to ich różnorodność co roku mnie zachwyca.
Tak więc wracam od nich z naręczami kwiatów, to najczęściej, albo z owocami czy warzywami do domu wolnym krokiem.
I jeszcze zawsze staram się pomylić na korzyść właścicielki straganiku-dywaniku. Zawsze wtedy otrzymuję w zamian szczere zdziwienie i serdeczne łzy wdzięczności. Te drobne „piątki”, które tam zostawiam w nadmiarze, wydają się być na powrót szczerym złotem, a nie nic nie wartym „drobnym”. Znowu zmienia się moja perspektywa, że są ludzie, którym naprawdę wiele brakuje, a tak niewiele potrzebują do szczęścia. Że stać mnie na te i inne drobne gesty, które poprawiają czyjś byt. Że mam tak dużo! Że następnym razem też do nich przyjdę, zamiast pchać się do wielkiego marketu z szalonym wyborem. Że wszystko czego potrzebuję, znajduję na tym mini straganiku- życzliwość, serce, prawdę i dumę dziwnie wymieszaną z pokorą. I że tak właśnie wygląda prawdziwe, życie, i żebym nie dała się zwieść nieśmiertelności i dobrobytowi.
Tak więc wracam z tej Głębokiej z mieszanką przedziwnych uczuć i myśli, a później zaczynam przetwarzać je na swój język. Zaczynam szukać miejsca dla tych „dobrych kwiatków”,które kupiłam. Zastanawiam się, gdzie będą stały, co zrobić, żeby jak najdłużej i najmocniej cieszyły mnie i tych, którzy ze mną mieszkają.
Ostatnio z wielką chęcią wsadzam kwiaty do mis i miseczek. Ot tak, dla zabawy. Nie trzeba się martwić, że im tam niewygodnie. Moje raczej bardzo długo wytrzymują w takiej formie. Jeśli są wieloletnie to po kwitnieniu wędrują do specjalnego pudełka w piwnicy, a w następnym sezonie, albo wracają do domu, albo wsadzam je od razu do ziemi.
Bardzo lubię wykorzystywać nieoczywiste naczynia do przetrzymywania kwiatów. Im dziwniej tym wydaje mi się to ciekawsze.
Ostatnio na przykład użyłam ogromnej misy, w której najczęściej trzymam owoce.
Pomysł był bardzo dobry. Kwiaty kwitły jak szalone, misa robiła fantastyczne wrażenie zarówno na dużym stole, jak i na stoliku kawowym. Oczywiście wędrowała z miejsca w miejsce, bo chciałam się tą kompozycją nacieszyć do granic możliwości.
Wydaje mi się, że wielkanocny stół, oprócz pisanek, już niczego więcej by nie potrzebował… Jak myślicie?
Szczególnie teraz, w tych trudnych czasach, kiedy nie możemy mieć (chwała Bogu!) wszystkiego, co wpadnie nam do głowy.
To dobre czasy dla kreatywności więc działajcie, wymyślajcie i chwalcie się swoimi pomysłami ze mną. Z wielką przyjemnością zobaczę, jak wyglada wiosna w Waszych domach.
Wasza Alicja
***